5:52, dwudziesty dziewiąty czerwca, chłodno.
Wiesz, czym różni się „zimno” od „chłodno”? Może i nie wiesz, ale to czujesz. Ja czuję. Coś nie tak z soczewką mojego oka, trudno wyostrzyć mi obraz. Głowa ciężka, wbita na pałąk karku, zakreśla łuki brodą. Trzaski, styki, zwoje mózgowe.
Nie pamiętam, kiedy z takim utęsknieniem czekaliśmy wiosny, podniecając się najmniejszymi skokami temperatury, chwilowym przebłyskiem ukochanego słońca czy trawiastą dziurą w tkaninie brudnobiałego śniegu. Czuliśmy nadchodzące zmiany organicznie, w naszych ciałach też coś topniało, krew zaczynała szybciej płynąć rozmrożonym krwiobiegiem, uwolniona, paliliśmy mniej papierosów, a kawy odechciewało się już po drugim kubku.
Przemierzam ulice / doszedłem do ronda
Fokus, „CHTHC”
Cierpki posmak w ustach próbuję zmienić przełykając ślinę; smakuje, jakbym przełykał korek od wina. Nieprzyjemnie, a to dopiero początek. W pomieszczeniu musi cuchnąć jak na dworcu, S. paruje alkoholem tak, że wisi nad nim niemal biała mgła, do tego głośno chrapie. Śpi na podłodze, na stercie moich ubrań, co mnie trochę zastanawia w pierwszej chwili, bo w większym, pustym pokoju jest rozkładana kanapa. Nie wnikam w to dłużej i pociągam za klamkę okna. Zima zdaje się trwać już dziesiąty miesiąc, a to dopiero listopad. Jak tak dalej pójdzie, to w moje urodziny na wiosnę jeszcze śnieg spadnie. Zimno, kurewsko zimno.
– To taki nowy sposób unikania odpowiedzialności, mamo. Chodzi o to, żeby się nie zobowiązywać, do niczego: do związku, do godziny, do pomocy. W ten sposób NIESPOSÓB cię o cokolwiek oskarżyć czy się przypieprzyć. I zawsze tłumaczysz to troską o drugą osobę; „wiesz, nie chcę mówić, o której będę, bo się mogę spóźnić i czekać będziesz bez sensu, bez sensu się denerwować”. No, a sama powiedz, co jest gorszego od bezsensownych nerwów? – zawiesiłem głos. Mama westchnęła.
– Moja matka jest pojebana – Zaczęła, od drzwi, tak jakby miało to być przywitanie. – No mongoł.
– Co się stało? – Pytam nie odrywając oczu od skręcanego właśnie jointa.
Klaudii.
Wszystko, co pamiętam z tego wieczoru, to szum. Bliskie spotkania na trzecim stopniu z poręczą i szumiące wentylatory; klimatyzacja. Na łeb kapała mi woda z jednego takiego klimatyzatora (czy tak to się mówi?), chujowe uczucie, powiem szczerze. Drąży ci banię taka kropelka, jedna po drugiej, ale ni chuj nie możesz się ruszyć, bo ci się parter z sufitem myli. No i leżysz z rozbitym czołem, miesza ci się w mózgu, a deszcz z wentylacji, padający tylko nad twoją głową, rzeźbi ci małe kanaliki w skórze, no zajebiście.
Z czterech żarówek w moim żyrandolu działa tylko jedna. Pozostałe gasły w stosunkowo równych odstępach czasu, jak mikrogwiazdy w pokojowej temperaturze mojego mikrokosmosu. Została jeszcze ostatnia, choć ja już wiem, że długo nie pożyje, wstrząsana co parę minut konwulsyjnym mruganiem. Robi się coraz ciemnej, okno na czas jesienny przesłoniła gruba, biała firana sięgająca ziemi, żeby chociaż częściowo chronić mnie przed chłodem ciągnącym z podwórza. Dodatkowo, umieszczenie pokoju w południowej części mieszkania sprawia, że coraz ciężej tam wysiedzieć samemu.
Pamiętam, kiedy wszedłem do jej mieszkania po raz pierwszy. Kazała mi wejść do stosunkowo dużego pokoju, w którym poza jedną, niewielką szafą i prostokątnym biurkiem nie było mebli. Pod ścianami poustawiane były stosiki z książek i pudła – dużo pudeł z ikei.