Jak pisać, żeby życia nie przegrać
30, 20, 12 – powiadają, że tyle razy odmówiono publikacji kolejno Stephenowi Kingowi, Williamowi Goldingowi i J.K. Rowling. Od lat podtyka się te liczby pod nos pisarzom in spe, wołając: pisz i wysyłaj, nie poddawaj się, w końcu cię znajdą, twój sen się spełni!
No jakoś nie chce się spełnić, skarży się Anna Fiałkowska w swoim „biedapoetyckim”, jak to ujął Michał Wieczorek, felietonie. A nawet jak się spełni i do tej czy innej publikacji dojdzie, to jakoś nie strzelają korki od szampanów, nie grają fanfary i nie rozwija się czerwony dywan. Nie tak miało być – wadzi się z rzeczywistością dwudziestodwuletnia autorka, w przerwach między pracą na umowę-zlecenie i zakupy w Biedronce pisząca felieton o tym, jak to nie dostała honorarium za publikację recenzji w piśmie literackim.
Łatwo tu o kilka pokus – by zadrwić z wybujałej ambicji, rozczulić się nad młodzieńczą naiwnością albo udzielić łatwej zachęty i pocieszenia. Ale nie tak szybko.
Legendy ku pokrzepieniu serc, jak to ten czy ów pisarz się nie poddawał, losu przeciwnościom stawiając mężnie czoła, aż wreszcie mu się udało, trzeba między bajki włożyć. Albo nie, nie bajki, a opowieści grozy, które powinny stawiać wszystkim włosy dęba na głowie. Jeśli pisarze, bez których trudno sobie wyobrazić współczesną literaturę, o mało co nie pozostali anonimowymi twarzami w tłumie, jaką nadzieję ma mieć potencjalnie co najwyżej przeciętny – a takich jest przecież większość – autor? Gdyby King po tych trzydziestu odmowach cisnął maszyną do pisania o ścianę swojej przyczepy i oddał się bez reszty pracy na niwie edukacji, strach pomyśleć, jak wyglądałaby dzisiejsza literatura i kino grozy. Prosta odpowiedź: „Niech nie ciska, niech dalej pisze i wysyła, zresztą proszę, przecież pisał, wysyłał, i się dochrapał!” niczego nie rozwiązuje, bo gdyby i trzydziesta pierwsza, i trzysta pierwsza, i trzy tysiące pierwsza odpowiedź też była odmowna, to czy King powinien by był dalej wysyłać? A gdyby tak szlag go tuż po tej ostatniej odmowie z jakichś prozaicznych przyczyn trafił, np. gdyby skręcił był kark gramoląc się po pijaku do przyczepy? Albo gdyby życie dowaliło mu było finansowo tak, że nie miałby już czasu ani głowy po temu, by dalej próbować? Zamiast podniecać się, że temu czy innemu autorowi się w końcu udało, może powinniśmy raczej załamywać ręce, że tylu speców od wydawania książek nie poznało się na mistrzu. I zanosić dziękczynne modły, że jeden w końcu się poznał.
Spoko, rzuci ktoś, jeśli z wydawcą się nie uda, to od czego dziś self-publishing? Łatwo wskazać spektakularne sukcesy self-publishingu, od Fifty Shades of Grey poczynając, ale to znów ta sama iluzja, która każe też szermować trudnymi wydawniczymi przejściami Rowling jako dowodem, że wystarczy tylko się nie poddawać, by w końcu odnieść sukces. Iluzja, która fachowo zwie się survivorship bias. Pokrótce, znamy tylko tych, którym się udało, bo z definicji są znani; ci, którym się nie udało, choćby wciskali ludziom swoje manuskrypty i pliki .mobi całymi latami, z definicji znani nie są.
Bodaj Maciej Parowski nazwał to kiedyś górą lodową literatury. Widzimy tylko jej wierzchołek – dzieła, które się ukazały i odniosły sukces. Nie widzimy dzieł, które przeszły bez echa; dzieł, które zostały zignorowane przez kolejnych wydawców; dzieł niedokończonych, zarzuconych, niezrealizowanych. Ilu innych Goldingów nie będzie nam dane nigdy przeczytać, bo agenci i wydawcy się na nich nie poznali, bo życie – albo śmierć – dokonało aborcji na nienarodzonym jeszcze pisarzu? Obok ilu takich niezaistniałych a niezastąpionych pisarzy przechodzimy codziennie na ulicy czy w rzeczonej Biedronce?
Nie wiemy, bo nie możemy wiedzieć, ile na jedną znaną książkę statystycznie przypada takich właśnie dzieł nieznanych i dzieł potencjalnych, ale bez wątpienia jest ich wiele, zbyt wiele, by przeciętny snujący marzenia o literackiej sławie – a nie tylko piszący radośnie do szuflady – autor chciał znać tę liczbę. Bo gdyby szansa odniesienia sukcesu okazała się niewiele wyższa niż wygrania na loterii, to czy wobec faktu, że pisanie wymaga nieskończenie większego zaangażowania niż kupienie losu, miałby on dość zapału, by sięgnąć po pióro?
Ciężka jest dola młodego pisarza, biada Fiałkowska. No jest. Ale pisarze nie są tu żadnym wyjątkiem. Ilu z nas, bez względu na zawód, który wykonujemy; hobby, któremu się oddajemy, czy ludzi, których mamy wokół siebie, „w życia wędrówce, na połowie czasu”, zadaje sobie pytanie – lub stara się uciec od pytania – czy było, jest i będzie warto? Ilu z nas patrząc w lustro w jakimś momencie życia zastanawia się, kiedy to z „młodych obiecujących” przedzierzgnąć się nam przyjdzie, lub już przyszło, w „starych niespełnionych”? No ilu? Wielu, większość?
Fiałkowska chce ze swojego pisania mieć więcej, niż dotąd ma, a że nie ma, to czuje się skrzywdzona. Łatwo byłoby kpić, że oto nowicjuszka nie chce płacić frycowego, że obraża się na rzeczywistość, ale tak po prawdzie, czy i starzy literaccy wyjadacze nie woleliby, żeby za pisanie, nawet tylko recenzji, nawet przez debiutantów, były jakieś sensowne pieniądze?
Możemy Fiałkowską pocieszać i zachęcać, żeby się nie poddawała, że musi swoje odcierpieć, że prędzej czy później, itd. To jest jakaś prawda, przynajmniej w niektórych przypadkach. Ale można też powiedzieć jej inną prawdę – że pisanie to gorzej niż gra na loterii. To gra w ruletkę, czasem i w tę rosyjską. Tu można stracić wszystko. Pisanie żeruje na czasie, energii intelektualnej i miłości własnej, ale jakże słodko to czyni, bo ach, być może, za siódmą górą, rzeką, czeka upragniony debiut albo i wymarzony bestseller... Tymczasem życie przecieka nam przez palce. I kiedy w końcu, co najbardziej prawdopodobne, uświadomimy sobie, że kariery literackiej nie zrobimy, może być już za późno, by zrobić jakąś inną.
Większość nowych firm pada na pysk w ciągu pierwszych kilku lat działalności. Większość piłkarzy nigdy nie zagra o Puchar Świata, ba, choćby o mistrzostwo kraju. Z dowolnej losowo wybranej grupy aspirujących autorów tylko niewielka mniejszość dostąpi zaszczytu debiutowania. Z tych, którzy dostąpią, tylko niewielka mniejszość po debiucie zrobi literacką karierę. Spisy treści pism i katalogi wydawców dobitnym tego dowodem. Na większość, jeśli w porę się nie wycofają, zamiast honorariów i spotkań autorskich czeka na połowie czasu jedynie umowa-zlecenie i zakupy w Biedronce. Nikt nie myśli: „To będę ja”. I prawie każdy jest w błędzie.
Czasem trzeba się poddać, żeby nie przegrać z kretesem. Ale tu tkwi dramat, który jest udziałem Fiałkowskiej i każdego młodego (i nie tylko) pisarza – kto i kiedy powinien się poddać, tego nie wie nikt.
• • •
Jak pisać, żeby nic nie zarobić – przeczytaj felieton Anny Fiałkowskiej
• • •
Czytaj także:
- Dawid Juraszek - Burdele cynamonowe
- Dawid Juraszek - Czeski Bond
- Dawid Juraszek - Reporter literatem podszyty
• • •
Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, współpracuje z www.polska-azja.pl, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.