Czeski Bond
No i odszedł na dobre ze służby pierwszy Bond.
Piszę ten pożegnalny felieton w kantońskim parku, z widokiem na subtropikalne gatunki drzew i wysokościowce drapiące zasnute smogiem niebo, piję meksykańskie piwo i słucham na chińskiej apce muzycznej A View to a Kill na przemian z Live and Let Die, dopiero co wrzuciwszy na platformę społecznościową Weixin zdjęcie uzbrojonego w rewolwer i muszkę Rogera Moore'a z czasów świetności, przypominające mi o Polsce – i o Czechach.
Fajnie, ale co z tego? Co wynika z tych wszystkich nazw geograficznych? Globalizacja powszednieje, niektórym już spowszedniała, innych zaś drażni, straszy. Gdybym wszelako pisał to w Bielsku pijąc Żywca, nie byłby to ten sam felieton. Dystans daje do myślenia, wyostrza uczucia.
Gwoli ścisłości, pierwsze zdanie niniejszego felietonu nie oznacza, że zmarł chronologicznie pierwszy z aktorów, którzy Bonda grali. Zmarł chronologicznie trzeci aktor z oficjalnej serii. Ale żaden inny dotąd nie zmarł, więc ten jest pierwszy. To tak tytułem wyjaśnienia, żeby było jasne, że nie rozsiewam fake news.
Bonda widziałem po raz pierwszy w czeskiej telewizji Nova, jakoś po upadku komunizmu. Przedzierał się (jak pamiętam) co piątek do Bielska przez wijącą się po beskidzkim pogórzu granicę drżący i niewyraźny. Zasiadaliśmy rodzinnie i patrzyliśmy na rojący się od „mrówek” wypukły ekran, a teleportowany z innego świata – i innej epoki – Bond skakał po krokodylich grzbietach, rzucał kapelusz na wieszak i stosował przemoc wobec kobiet.
Dorastanie w warunkach galopującej transformacji, marzenia o wyprawach w obce kraje, oglądanie docierającej przy sprzyjającej pogodzie zza granicy telewizji – czy to doświadczenie pokoleniowe? Diabeł niekoniecznie tkwi tu w szczegółach. Kto poza mieszkańcami terenów przygranicznych miał wtedy dostęp do TV Nova? Kto mógł, jak my, chichotać z zakłopotaniem za każdym razem, gdy w czeskim dubbingu (tak, tak!) padało niewinne słowo dívka? Ale jeśli nawet nie w tej dokładnie formie, to zapewne dziesiątki, może i setki tysięcy osób ocierały się w tamtych czasach, w podobnym wieku, o wielki świat właśnie dzięki filmom o 007. Dla mnie od tamtej pory Bond mówi po czesku.
Zastąpiwszy Connery'ego (i Lazenby'ego przy okazji), Moore nie fatygował się udawać, że to jakiś nowy początek, reboot, do czego zmuszono Bonda Craigowskiego. Po prostu przejął pałeczkę i tyle, bez ściemniania, bez zrywania kontynuacji, ale i bez nachalnego jej podkreślania. No i dobrze. Bo tak szczerze, po co pokazywać, dlaczego 007 wyrósł nam taki, a nie inny? Po co komu Młody Bond, całe to zdzieranie kurtyny tajemnicy, początkujący szpieg ze złamanym sercem, itede, itepe? Tajny agent Jej Królewskiej Mości w wydaniu Moore'a po prostu kontynuował opowieść jak gdyby nigdy nic, nie ujawniając zbyt wiele o sobie. Problem ciągłości potraktowano z gracją, jak np. gdy milcząc składał kwiaty na grobie żony. (W którym konkretnie filmie, nie pomnę, a nie chcę sprawdzać, żeby felieton pozostał maksymalnie organic). To jest klasa sama w sobie, bez względu na to, czy się rzuca dívkami, czy nie.
Brosnanowskie Bondy wyświetlane potem w kinach nie obchodziły mnie. Na dużym ekranie, bez czeskiego dubbingu, to nie było to. Ale dużo później, już mieszkając w Chinach, kupiłem DVD Box Set (piracki, innego nie było) ze wszystkimi oficjalnymi Bondami – od Connery'ego po Brosnana – i odświeżyłem sobie bondowskie universum, wracając myślami do tamtych dawnych wieczorów wypełnionych wpatrywaniem się w migoczący kineskop. A jeszcze później, obejrzawszy okrojony przez chińską cenzurę Skyfall, słuchałem w kółko na smartfonie brawurowego soundtracka Thomasa Newmana, podróżując od jednego miasta i hotelu do drugiego i konfrontując marzenia z rzeczywistością.
Czym był dla mnie (a powiem górnolotnie, że dla mojego pokolenia!) Bond Moore'owski i każdy inny? Ucieleśnieniem wolności. Nie wolności politycznej, choć o tę w filmach wypełnionych tytanicznymi zmaganiami z sowieckim szpiegostwem także chodziło. Bond nadawany zza niedalekiej, bo niedalekiej, ale jednak nieprzekroczonej jeszcze podówczas przeze mnie granicy na Olzie ucieleśniał w moich nastoletnich oczach wolność, bo jeździł, gdzie się dało – i spał, z kim chciał. Egzotyczne podróże Bonda i jego swobodny tryb życia dziś już tak nie zadziwiają, już nie wydają się tak odległe. Do Kantonu – jak i do np. Krakowa – żaden Bond nigdy nie zawitał, ale do Hongkongu i owszem, kilka zresztą razy, a to o rzut kamieniem. Ba, w Bratysławie nawet był. Moore'owski i każdy inny Bond najeździł się i naspał, gdzie i z kim tylko można. Ale dziś nie trzeba na to być Bondem. Jak spowszedniała globalizacja, tak i powszednieje wolność.
Piszę ten felieton i nie chcę go skończyć, bo wtedy będę musiał wstać z ławki, pojechać do domu i wklepać notatki z zeszytu do komputera, gdzieś po drodze przerwawszy w pół refrenu chłopakom z Duran Duran, niestrudzenie śpiewającym przebój z ostatniej misji Rogera Moore'a – a wtedy to pożegnanie z czeskim Bondem wybrzmi i odejdzie w przeszłość. Jak on sam.
• • •
Czytaj także:
- Dawid Juraszek - Burdele cynamonowe
- Dawid Juraszek - Reporter literatem podszyty
- Dawid Juraszek - Jak pisać, żeby życia nie przegrać
• • •
Dawid Juraszek (1979) – pisze opowiadania, powieści i artykuły, przekłada książki i wiersze, redaguje antologie, współpracuje z www.polska-azja.pl, wykłada na uniwersytecie, mieszka w Kantonie.