Smiles in Polish

Aldona Kopkiewicz

Zwykle nie używam nakładek na zdjęcie profilowe, ponieważ kojarzą mi się z pisaniem sobie deklaracji na czole, choć wiem niby dobrze, że to jedynie chwilowa nakładka i że moje zdjęcie nie jest moją twarzą. Mogę puścić przekaz w obieg, ale zostawić na twarzy – nie. Pewnie świadczy to tylko o tym, że nadaję mediom społecznościowym zbyt ludzki wymiar albo że zbyt wiele rzeczywistości kojarzy mi się od razu z Kafką, w tym przypadku z „Kolonią karną”. Trudno; tożsamości mnie odrzucają, a już od zawsze dziwiło mnie, jak człowiek może utożsamiać się z czymś tak odległym i nieodczuwalnym jak naród. Niektórzy powiedzą, że naród mamy w języku, ale nie do końca się z tym zgadzam, bo w języku mamy potencjał wielu różnych rzeczy; mówią też, że przebywając w ojczyźnie spotykamy naród na każdym rogu, ale trochę zajęło mi, nim nabrałam podejrzeń, że ktoś naprawdę może być taki a nie inny dlatego, że jest Polakiem. 

Od paru lat (od katastrofy smoleńskiej? a może już od śmierci papieża i pochodów zapłakanych ludzi w moim wieku i młodszych?) musiałam wszakże Polskę szybko przyswoić – wtedy też Facebook zaczął być medium masowym, a nie ma lepszego zapalnika fejsowych burz jak Polska. Żaden inny temat w polskim internecie nie budzi tylu emocji, co Polska sama, także wśród liberalnych i lewicowych intelektualistów (choć w ich przypadku to nie tyle burza, ile zbiorowe lamenty i oburzenia) – o tej fiksacji napiszę jednak może kiedy indziej. 

I tak oto stało się: w wyniku przyswajania Polski w coraz większych dawkach i jednoczesnego przebywania coraz więcej zagranicą, nałożyłam sobie w końcu nakładkę na twarz. Był to prosty podpis „Smiles in Polish”, który pomógł mi uporać się z koniecznością zachowania uśmiechniętej twarzy w kontakcie z ludźmi. Co bowiem w krajach zachodnich jest jak najbardziej naturalne, we wschodnich uchodzi za najbardziej nienaturalne – mam na myśli bycie miłym dla innych.  

 

Mój pogodny uśmiech 

 

Zacznę więc tak: zwracam się grzecznie, więc nikogo nie powinno obchodzić, że mam kwaśną minę. Tak czuję, nic nie poradzę. Ale gdy wracałam do Polski najbardziej frustrujące było właśnie to, że nie mogę iść do sklepu, by nie oddychać czyjąś frustracją, że uprzejmość na co dzień po prostu nie istnieje, a przebywanie w przestrzeni publicznej przypomina grę planszową pełną drobnych gwałtów i zaniechań: przemocowych geścików tych, którzy akurat dorwali się do swojej miseczki codziennej władzy, by swobodnie reprodukować – jak to świetnie opisał Andrzej Leder – relację folwarczną. Swobodnie, bo bez poczucia winy, całkiem bezwiednie – w kraju, gdzie ludzie są szorstcy a relacje między nimi niechętne, przemoc jest naturalna.

Ale w nakładce „Smiles in Polish” chodzi jeszcze o coś innego: o to, że kiedy jestem w  dobrym nastroju i kiedy nawet nieznajomi budzą we mnie sympatię, i kiedy po prostu siedzę sobie w towarzystwie i jest mi przyjemnie, w kraju zachodnim może znaleźć się ktoś, kto wyrazi obawę, czy na pewno dobrze się bawię. A gdy jestem rzeczywiście smutna lub wyłączona, spotykam się z pytaniem, czy nie jestem chora i już pomału uczę się odpowiadać, że tak, źle się czuję, bo uczucia nieokreślone i nieprzyjemne należy zachować dla siebie, przynajmniej w Holandii (Holendrzy są znani z bezpośredniości i tego, że mówią, co myślą – lecz dotyczy to chyba jedynie myśli, co do uczuć bije z nich optymizm, równowaga i zadowolenie). Wiem, że nie należę do osób emanujących radością; zauważyłam nawet, że na imprezach techno zawsze znajdzie się ktoś pod wpływem extasy, kto na mój widok zaraz odczuwa wielką troskę i musi się mną zająć. Ale, jednak, mimo wszystko: bez przesady. Dlatego ucieszyło mnie potwierdzenie, że to nie jest mój osobniczy problem – wcale mnie głowa nie boli, w Polsce tak się po prostu uśmiechamy.

 

Profilowe Stanisława Brzozowskiego przygotowane przez Piotra Graczyka 

 

Bo i nie jest w tym kraju specjalnie do śmiechu od jakichś dwustu lat. Wprawdzie oświecona krytyka tego podejścia podsuwa zaraz, że to znów ten polski narcyzm a nawet mesjanizm i że wszyscy w świecie cierpią. To prawda, ale to też trochę jak mówić osobie w depresji, że każdy ma gorsze dni albo pocieszyć porzuconego, że tego kwiatu pół światu. I mam też jednak, mimo wszystko, poczucie, że tu na wschodzie Europy naprawdę było dziwniej i gorzej, i że życie wciąż jest tu po prostu cięższe. A może nie tylko na Wschodzie? Na przykład na wakacjach we Włoszech czy w Portugalii łatwo było odczuć, że miejscowi zmuszają się do uprzejmości, byle tylko zarobić na turystach. Najgorzej odczułam to podczas wycieczki do Sieny, w której nie ma już nic prócz turystyki. Kelnerzy i barmani zwykle nadskakujący, nachalni, stają się wredni i obcesowi, gdy tylko przejawiasz cień wątpliwości, czy chcesz wydać u nich pieniądze. Na przykład usiedliśmy w kawiarni, poprosiłam o cennik, a w międzyczasie podłączyłam telefon do ładowania. Po jakiejś minucie zaczęliśmy się wahać, bo miejsce było gorzej niż zwykłe, a ceny jak w kawiarni nieopodal, znacznie przyjemniejszej. Nie wiem, czy barmanka zdążyła zauważyć, że jednak niekoniecznie się rozgościmy, czy wystarczył widok ładowarki – wyjęła ją za moimi plecami i rzuciła gwałtownie na stół, bardzo z siebie zadowolona i roześmiana, gdy próbowałam jej nawrzucać. A jednocześnie patrzyłam: no tak, piękna kobieta po czterdziestce wciąż sprzedaje kawy i niewiele jeszcze może zrobić, skoro żyje w Sienie, mieście istniejącym już tylko swoją historią. Nawet jeśli mają tam jeszcze inne miejsce pracy, to ludzie pracujący w obsłudze najmocniej odczuwają, jak bardzo są na łasce i niełasce zagranicznych turystów. Jej radość była zatem tą chwilą dumy z siebie – a pewnie też niestety dumy narodowej – na którą może sobie pozwolić. Tak jakby okazywanie emocji było jedyną możliwością obrony, kiedy jest się zakładnikiem kapitału lub historii (w tym: decyzji politycznych swoich rodaków, i swoich własnych).

Polacy także zbyt mocno żyją w muzeum historii, choć powiedzenie: „nic się nie stało” dobrze działa do wypierania traumy po meczu, lecz nie nadaje się do przepracowywania traumy narodowej, która nie musi być esencjalna, jest to po prostu jakiś zbiór zdarzeń, który przydarzył się tym ludziom w tym miejscu. Wydarzył się tu nadmiar cierpienia, które nie będzie uczuciem, dopóki nie będzie na nie miejsca w kulturze. Miejsce jest jednak jedynie na dumę – modernizacyjny sukces lub narodową chwałę. Frustracja, smutek lub nawet uciecha, w której jednostka w końcu pokazuje jak bardzo gdzieś ma to, co dzieje się naokoło, przypomina sytuację kobiet w głębokim patriarchacie: histeryczność, kapryśność, gry i zmienność nastrojów. Ciało i uczucia to tu ostatni przyczółek obrony dla jednostki, która chce zaistnieć – a innych środków ekspresji ani szansy na samodzielność nie dostała. Jednocześnie zaś – dobra strona wschodniej i południowej kultury – ma większe przyzwolenie na osobistą ekspresję. Może być znużona, zniechęcona i smutna, i może też za głośno się śmiać. I może też bywać złośliwa lub zła. Na szczęście emocje to nie tatuaż ani zapis na plecach; sprawa polega tylko na tym, by były czymś więcej niż ekspresją – bo ekspresja to jeszcze nie wolność, a niewyraźny uśmiech może być ekspresją utajonej przemocy.

 

Profilowe Konrada Wojnowskiego, który uważa, że katastrofy mogą być pożyteczne 

 

• • •

Czytaj także:

• • •

Aldona Kopkiewicz – urodzona w 1984 roku w Szczecinie. Autorka poematu sierpień (Lokator 2015), filozoficzno-fantastycznych bajek i esejów (publikowanych głównie w „Dwutygodniku”, „Ha!arcie”, „Ricie Baum”, „Twórczości”). Bywa też dramaturgiem. W 2016 sierpień został wyróżniony Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius za debiut roku.

 

Cykl tekstów pod patronatem Krakowa Miasta Literatury UNESCO

 

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information